Interesujący wywiad zamieściła Rzeczpospolita z dn. 29.10.05 Nr 256
ROZMOWA z Doc. Włodzimierz Gut, mikrobiologiem
Rz: Zaszczepił się już pan przeciw grypie?
WŁODZIMIERZ GUT: Nie.
I to mówi wirusolog?
Tak, bo wirusolog wie, że dostępna szczepionka chroni przed wirusem grypy, który krążył po świecie przed rokiem. A szczepionka przeciwko temu, który krąży dzisiaj, będzie gotowa dopiero za rok. Nie dajmy się zwariować. Jeśli dotychczas nie zachorowałem, to znaczy, że mój organizm świetnie sobie z tegorocznym wirusem radzi. A jeśli zachoruję - to szczepienie i tak mi nie pomoże. Mój stosunek do masowych szczepień przeciw grypie streszcza ludowa historia o rodzinie, która mieszkała w domu z dziurawym dachem. Na pytanie gości, dlaczego nie można załatać dachu, ojciec rodziny odpowiadał z żelazną logiką: - Jak pada, to nie można, a jak nie pada - to po co?
A choćby z tego powodu, że ciągnie do nas ptasia grypa, a szczepionka przeciw zwykłej grypie - jak powtarzają epidemiolodzy - może złagodzić jej objawy. Zapas szczepionek zniknął z aptek już dawno, media rysują mapy przelotów ptaków, słowo "pandemia" odmieniane jest przez wszystkie przypadki. Telewizja pokazuje ludzi, w których widok gołębia siadającego na kuchennym parapecie budzi stany lękowe. Pan się nie boi?
A pamięta pan, jak dwa lata temu trąbiono, że za chwilę świat ogarnie pandemia SARS? I co? Od 1997 r. w liczącej dwa miliardy mieszkańców Azji zmarło na SARS 120 osób. Tymczasem co roku na zwykłą - nie żadną ptasią - grypę umiera w samych tylko Stanach Zjednoczonych ok. 35 tysięcy ludzi. 16 tysięcy osób umiera co roku w Afryce na zapalenie mózgu, ale nasze media wolą ekscytować się niezwykle rzadko spotykaną w Europie gorączką zachodniego Nilu. W ostatnim czasie wykształciła się grupa tzw. wirusów medialnych, których nikt nie widział, ale wszyscy się ich boją. A jeśli się boją - będą szukać szczepionek. Gdy zaś wzrośnie popyt na szczepionki - wzrośnie też ich cena. I koło się zamyka.
Sugeruje pan, że larum wokół pandemii ptasiej grypy podniosły firmy farmaceutyczne?!
To pan powiedział. Ja mogę tylko podawać fakty. A fakty są takie, że - po pierwsze - ptasią grypę mieliśmy obok siebie zawsze, bo ptaki są naturalnymi gospodarzami wirusów grypy. Te wirusy zawierają wsobie dwa powierzchniowe białka, jedno z nich oznaczamy literą H, drugie - literą N. A każde z tych białek dzieli się na kilkanaście typów. I - żeby było nam weselej - każdy z kilkunastu typów H może próbować się połączyć z każdym z kilkunastu typów N, co w sumie może dać astronomiczną liczbę odmian. A więc rozbudzanie w ludziach nadziei na to, że jest lub będzie szczepionka, która zabezpieczy ich przed ptasią grypą, to mydlenie im oczu. Po drugie - trzeba pamiętać, że człowiek może się zarazić ptasią grypą - podobnie jak np. małpią ospą - tylko w razie kontaktu z naprawdę olbrzymim stężeniem wirusa. Musiałby na przykład iść na zakażoną fermę i porządnie nawdychać się pyłu. Statystycznie i tak jest bardziej prawdopodobne, że prędzej dostałby od tego pyłu zapalenia spojówek niż grypy, ale załóżmy, że miał pecha. Zwierzęcy wirus namnoży się w człowieku, ale i tak nie będzie mógł "przeskoczyć" na inną osobę. Bo on po prostu tego nie potrafi. Podobnie jak wielu innych rzeczy, o które się go posądza. Gdy się czyta pełne emocji teksty o wirusach, ciarki chodzą po krzyżu. Oto wirus "straszy", "zabija", sprytnie przeskakuje z ptaka na ptaka, byle tylko zakazić jak największe rzesze ludzi, jest "podstępny", bywa "niszczycielski". Istne skrzyżowanie wszechmocnego Supermana z wcielonym diabłem. Niewidzialny twór, który czyha na człowieka i podejmuje z nim inteligentną walkę.
A tak nie jest?
Nie, bo wirus nie żyje, jak np. bakteria. Wirus to martwa dyskietka, na której zapisano jakąś informację i przyklejono do niej odrobinę białka, żeby zanęcić komórkę, aby tę dyskietkę przyjęła i odczytała. Wirus sam nie może zrobić nic. Sensem jego istnienia jest podłączenie się do komórkowego zasilania i rozpoczęcie powielania informacji, którą w nim zapisano. Jak to działa? Weźmy wirusa opryszczki, jednego z kilkuset, które z pewnością siedzą teraz w pana i moich komórkach i czekają, aż coś się zacznie dziać, aż się zdenerwujemy, aż skoczy nam temperatura, aż się przeziębimy. Wirus wtedy się włącza i zaczyna powielać. Gospodarz orientuje się, że pojawił się intruz, i próbuje z nim walczyć. Niektóre zakażone komórki poświęcają się i od razu popełniają samobójstwo, inne starają się przeszkadzać wirusowi, wprowadzając błędy do kolejnych kopii terrorysty. Skutek jest taki, że choć z jednej cząsteczki wirusa może powstać nawet kilka milionów nowych - tylko jeden na tysiąc może być aktywny. Wirus w ogóle musi się strasznie napracować, żeby zrobić nam krzywdę. Jeśli w kropelce śliny, która ląduje na naszym nabłonku, znajduje się 1000 cząsteczek wirusa grypy, 999 z nich i tak trafi do komórek, w których nie będzie mogło działać. Komórki pożrą je bez odczytania zawartości. Jedyną realną siłą wirusów jest ich różnorodność, bo jak będą się różnić, będzie większa szansa, że jakaś komórka przyjmie je jednak na swój garnuszek. Dlatego wciąż się krzyżują, kopiują, zmieniają.
I na to właśnie zwracają uwagę ci, którzy ostrzegają przed ptasią grypą. Bo przecież może być tak, że jej wirus trafi na kogoś z grypą czysto ludzką, dojdzie do wymieszania ich DNA i powstanie zabójcza mieszanka, wędrująca od człowieka do człowieka.
Tyle że to naprawdę nie jest takie proste. Weźmy osławioną hiszpankę, która na pocz. XX wieku przyczyniła się do śmierci milionów ludzi, choć nikt nie wie ilu, bo ich liczba w publikacjach rośnie z roku na rok (i niedługo pewnie okaże się, że wszyscy zmarli między 1918 a 1920 umarli właśnie na ten rodzaj grypy). Prawdopodobieństwo, że w bardzo krótkim czasie dojdzie do około dziesięciu mutacji, które umożliwią przejście wirusa z człowieka na człowieka, było mniej więcej takie jak szansa na wygraną w totolotku. Proszę spojrzeć na wirusa księgosuszu, który od zarania dziejów żył sobie spokojnie w populacji przeżuwaczy. Krowę udomowiono 7 tysięcy lat przed naszą erą. A dopiero po dwóch tysiącach lat kontaktów człowieka z bydłem z księgosuszu powstał wirus odry.
I kolejne ważne pytanie - kto jest temu winny? Bo przecież nie krowa. Otóż sami ściągnęliśmy sobie nieszczęście na głowę. Historia epidemiologii dobitnie pokazuje zresztą, że jesteśmy w tym naprawdę wybitnymi specjalistami. Kilkanaście lat temu w Boliwii wybuchła epidemia groźnej gorączki krwotocznej. Wywołał ją wirus, który zanim przeskoczył na ludzi, przez długie lata pasożytował na gryzoniach, które uwielbiały kukurydzę. Wirus nie dręczył ich zbyt mocno, gryzonie i bez niego przymierały bowiem głodem, a wirus doskonale wiedział, że martwy gospodarz to gospodarz kiepski (nawiasem mówiąc, do takich samych wniosków doszedł zresztą ostatnio ludzki wirus HIV, który z roku na rok słabnie). W Boliwii sytuacja była stabilna, dopóki na horyzoncie nie pojawił się człowiek, który założył plantacje kukurydzy. Gryzonie zaczęły się mnożyć jak mrówki. Ludzie coraz częściej się z nimi stykali. I tak to się zaczęło. Podobnie jest z ptasią grypą. Ona była zawsze. Problemy zaczęły się wraz z pojawieniem się przemysłowych hodowli, gdzie trzyma się razem tysiące kur, kaczek i gęsi. Tam wirus, który dotychczas pasożytował spokojnie na gęsiach, prędzej czy później wpadnie na pomysł, by przenieść się na kaczki, a z kaczek na indyki, tworząc fascynujące z punktu widzenia wirusologa mieszanki, bo akurat wirusy grypy mają genom wygodnie podzielony, tak by łatwiej się dzielił i łączył w coraz to nowe kombinacje.
Ale przecież do tego nie trzeba wielkich ferm, każdy polski rolnik chowa gęsi razem z kurami czy indykami.
Jasne. Tyle że jeśli gospodarzowi, który ma dziesięć kur, padnie jedna, to on ją ugotuje lub zakopie. A w wypadku wielkich ferm zadziała efekt skali. Bo jeśli w miejscu, gdzie żyje dziesięć tysięcy gęsi, padnie sto, natychmiast przyjedzie telewizja i naród dozna szoku. Zacznie się masowe wybijanie stad, ceny wędlin drobiowych spadną. Im dłużej na to patrzę, tym bardziej przypomina mi się to, co w latach 90. rozpętano wokół BSE. Wirusa wywołującego BSE odkryto w Anglii w 1986 r. Sytuację opanowano w 1990 r. A kiedy rozpętano całą tę histerię wokół choroby szalonych krów? W 1993 r., gdy już było wiadomo, że Anglia się podniesie.
Twierdzi pan, że histerię wokół ptasiej grypy mogą "sponsorować" nie tylko producenci szczepionek, ale i właściciele stad trzody chlewnej?!
I znowu - to pan powiedział. Ja pamiętam tylko, że gdy już opadły nieco emocje, nawet prasa zwracała uwagę, że żyjemy w epoce wolnego rynku, który - z zasady - ucieka się do różnych metod dławienia konkurencji.
Tyle że proponowana przez pana spiskowa teoria - choć atrakcyjna - nie tłumaczy wszystkiego. Przecież ta sama prasa opisywała jednak śmiertelne ludzkie ofiary gąbczastego zapalenia mózgu.
Jasne, że opisywała, bo gąbczaste zapalenie mózgu może mieć nie tylko podłoże wirusowe, ale i genetyczne. I ze statystyk wynika, że np. w Polsce powinno na to umierać rocznie około 40 osób. Ten wskaźnik potwierdza się w praktyce, i to głównie tych ludzi opisywały gazety. Zresztą, wśród krów też przez długie lata obserwowano stały odsetek zachorowań. Pierwszą "szaloną krowę" opisano we Francji w 1873 r.! I wszystko byłoby dobrze, gdyby w latach 80. XX wieku Anglicy nie wpadli na pomysł, by przerabiać padłe krowy - w tym te chore - na paszę dla krów żywych. Początkiem problemu była więc ludzka chciwość. Człowiek może zresztą naruszać naturalną równowagę nie tylko z powodów rynkowych. W Papui Nowej Gwinei rozpowszechniła się na przykład tradycja zjadania przez żałobników mózgu zmarłego, by posiąść jego mądrość. I tak zaczęła się epidemia wirusa "śmiejącej się śmierci", innej postaci gąbczastego zapalenia mózgu. Dziś naprawdę nie ma już powodów do obaw. Liczba pacjentów, u których stwierdza się genetyczną odmianę tej choroby, wciąż jest dużo wyższa niż tych, u których wywołał ją wirus.
I jeszcze jedno. Zarzuca mi pan tworzenie spiskowych teorii dziejów. A mi chodzi tylko o to, by ludzie, zamiast zabijać się o szczepionki przeciw ubiegłorocznej grypie czy SARS, nie zapomnieli o "klasycznych" szczepieniach przeciw odrze czy polio. Mieliśmy przecież nie tak dawno epidemię polio, która okaleczyła setki ludzi, a wzięła się właśnie z zatrzymania programu szczepień. Zaczęła się w Nigerii, przeszła przez Sudan, Jemen, doszła aż do Indonezji. Ludzie nie szczepili się, bo im się nie chciało, bo po co, uciekali się nawet do argumentów religijnych, dlatego tę epidemię określono mianem epidemii fundamentalistów islamskich. Wyprodukowanie dobrej szczepionki na wirusa to cud, więc jak już się uda - trzeba z tego korzystać.
Jak to - cud?
Ano tak. Z robieniem szczepionek antywirusowych jest bowiem tak, że zawsze jest coś za coś. Jeśli chcemy mieć 100 proc. pewności, że szczepionka "nie nabroi", wycinamy wirusowi materiał genetyczny i uczymy organizm reagować obroną na samo tylko białko. Tylko że będzie to obrona mało skuteczna. Możemy też próbować osłabiać wirusa, zmieniać jego właściwości, zarażając nim kolejne hodowle komórek. Tyle że im dalej jesteśmy od oryginału, tymwiększa szansa, że zrobimy szczepionkę przeciw czemuś, co nie istnieje. Albo taką, która może zagrażać życiu pacjenta.
Weźmy szczepionkę przeciw czarnej ospie, którą należy podawać w młodym wieku, bo później może wywoływać komplikacje. I załóżmy, że ktoś nas dziś nastraszył i chcemy natychmiast zaszczepić przeciw czarnej ospie wszystkich Polaków, którzy urodzili się po 1980 r. i nie byli już na nią szczepieni. Mielibyśmy pewnie kilka tysięcy trupów. A co, jeśli alarm okazałby się fałszywy? Wziąłby pan na siebie taką odpowiedzialność? Ostatnio odwiedził mnie specjalista od zabezpieczenia terrorystycznego, pytając, czy Polska powinna kupować szczepionkę przeciw ospie. Odpowiedziałem mu cytatem z Biblii: Cokolwiek uczynisz, źle uczynisz. Jak nie kupisz szczepionki - powiedzą, że nie dbasz o kraj, jak kupisz - że niepotrzebnie wydajesz pieniądze. A jeśli pytasz, czy czarna ospa będzie - to nie będzie. Przynajmniej za życia tej szczepionki.
Czy aby na pewno? Kilka lat temu media na całym świecie rozpisywały się o poradzieckich zapasach wirusa czarnej ospy, obliczanych podobno na 30 ton!
A po co nam od razu Rosjanie? Ostatni przypadek czarnej ospy odnotowano w 1983 r., a więc trzy lata po ogłoszeniu ostatecznego wyeliminowania tej choroby ze świata. Zaraziła się nią techniczka pracująca nad tzw. szczepami muzealnymi. Kilka lat temu panika ogarnęła Stany Zjednoczone. Prasa rozpisywała się o młodym człowieku, który poszedł do biblioteki, sięgnął po starą książkę, z której wypadła koperta. A z koperty - strupy czarnej ospy z czasów wojny secesyjnej. Na szczęście wirus nie był widać zbyt dobrze wysuszony i nie przetrwał. Ale gdyby przetrwał - byłby to chyba najpiękniejszy niezamierzony atak terrorystyczny w historii.
A co z tymi, którzy działalność terrorystyczną prowadzą świadomie, przecież oni też mają dostęp do wirusów?
Może i mają, tylko co im po wirusie, który zabije także ich samych, ich rodziny, być może całą ludzkość? Zresztą - po co mają sięgać po wirusy, skoro znacznie łatwiej "wyprodukować" bakterie? Wytworzenie skutecznej broni wirusologicznej to wyższa szkoła jazdy, do tego potrzebne są wielkie pieniądze, państwowe laboratoria.
Skąd więc kilka lat temu wziął się wąglik w amerykańskich listach?
Ale co to był za wąglik, przed którym chronił zwykły szalik i który, jeśli coś komuś zainfekował, to co najwyżej jamę ustną, a nigdy nie przedostał się do płuc?! Jeszcze raz apeluję - nie bójmy się wąglika, SARS czy wirusa ebola, którego nawet gdyby ktoś chciał - nie zawlecze do Polski, bo zanim dojedzie z buszu na lotnisko, będzie już ciężko chory. Bójmy się raczej tego, żeby nie załamał się program szczepień przeciw różyczce. Przecież również w Polsce podnoszą się głosy, że ta szczepionka jest "niemoralna". Pół wieku temu na skutek wyroku sądowego w USA dokonano aborcji, a naukowcy, niejako przy okazji, pobrali od płodu komórki i na nich wyhodowali szczepionkę. Ta szczepionka każdego roku tylko w Polsce chroni przed około sześciuset aborcjami, do których mogłoby dojść ze względu na uszkodzenia płodu, wirus różyczki jest bowiem bardzo niebezpieczny dla kobiet w ciąży.
I naprawdę - pana zdaniem - oprócz różyczki, ospy i odry nic nam dziś nie grozi? Te 35 tysięcy osób, które w Stanach umierają na grypę, nie powinno dać nam jednak do myślenia?
Jasne, że powinno. Tylko co, pana zdaniem, powinniśmy zrobić? Ogłosić, że może wystąpić epidemia? Kilka lat temu w Indiach ogłoszono przez radio, że w kraju może wybuchnąć epidemia dżumy. Wszyscy natychmiast rozjechali się we wszystkie możliwe strony - do rodziny, w góry, na wieś. Wyobraża pan sobie, co by było, gdyby tam naprawdę była dżuma? Trzeba dostosować reakcję do zagrożenia. Na razie cyrkulacja tych około 300 odmian wirusów oddechowych, które pewnie mamy szansę złapać, zakończy się pewnie wyłącznie wzrostem popytu na pisma medyczne i witaminę C. I dobrze.
Epidemiolodzy podkreślają jednak, że nie sama grypa nas zabija, lecz komplikacje pogrypowe, powodowane zwykle przez bakterie.
To jasne, nawet w laboratorium nie ma lepszej pożywki dla bakterii niż ludzka krew, żywa tkanka. A czym innym jak nie posiekaną tkanką są zniszczone przez wirusa komórki? A jeśli człowiek na dodatek weźmie sobie antybiotyk i wytruje całą - i złą, i dobrą - bakteryjną konkurencję, robiąc miejsce dla kolejnego intruza - komplikacje mamy murowane.
Czy naprawdę na wirusa nie ma żadnej siły?
Jak już mówiłem - można próbować ze szczepionką. Możemy też w ogóle zablokować błonę komórkową, tak żeby nie przepuszczała niczego. To tak, jakby powiedzieć ludziom, że w ich sąsiedztwie może przejść toksyczna chmura gazu, więc powinni zamknąć się w mieszkaniu i uszczelnić drzwi i okna. Czy chmura przyjdzie czy nie, nie wiadomo. Wiadomo natomiast, że jak człowiek posiedzi tak dostatecznie długo, to się udusi. Leki blokujące błonę komórkową są niebezpieczne i mają sens tylko wtedy, gdy są zażyte przed kontaktem z wirusem. I tak źle, i tak niedobrze. Co więc robić? Rzeczy najprostsze. Ebolę w Zairze pokonały gumiaki, maski, rękawice oraz Amerykanie, którzy ukrócili tamtejszy zwyczaj nacinania zwłok przed pogrzebem, żeby nie puchły i ładnie wyglądały, a nauczyli tubylców chować zmarłych w dołach wysypanych chloraminą. W Polsce w latach 70. - w związku z gruźlicą - wprowadzono obowiązek termicznej obróbki mleka - podgrzewa się je do 60 stopni przez około 10 minut. Od tej chwili nie mamy żadnych zakażeń wirusowych pochodzących z mleka. W Unii Europejskiej też jest taki przepis, tyle że Francja, która ma trzysta gatunków sera, naciska, żeby go znieść, bo połowa bakterii w czasie pasteryzacji zginie. Wniosek? Nikt nie może panu zagwarantować, że pana komórki nie zostaną napadnięte przez wirusa. Ale jest tylko jedna broń, jaką możemy z nim walczyć - nasz rozum.